Kler (2018) [9.5/10]

plakat Smarzenie w piekle

"Słyszymy nieraz, że to często wyzwala się ta niewłaściwa postawa, czy nadużycie, kiedy dziecko szuka miłości. Ono lgnie, ono szuka. I zagubi się samo i jeszcze tego drugiego człowieka wciąga"
~arcypedoskup Józef Michalik

***

"Ale mamy i dzieci 10-letnie, trochę starsze i znam przypadki, gdzie ich życie intymne potrzebowało wcześniejszego zaspokojenia. Same dzieci wchodziły do łóżek dorosłych, chcąc być spełnionym. I to był wybór dziecka. [...] w pojedynczych przypadkach świadomość niektórych dzieci może być bardzo dorosła, dojrzała. Są to niewątpliwie wyjątki, niemniej jednak one są. Trzeba wiedzieć, że reguły są regułami, natomiast odstępstwa w jedną, jak i w drugą stronę istnieją. Postawienie takiej tezy, że czasami dzieci prowokują do czegoś, nie jest też tak do końca bezpodstawne."
~ks. ped. Ireneusz Bochyński

***

Radni PiS i klubu "Przyjazny Kraków" pod naciskiem zakonu Dominikanów zmienili zapisy planu, który miał chronić przed intensywną zabudową jeden z korytarzy przewietrzania miasta. Teren, o którym mowa należy do duchownych. Teraz będzie mógł tam powstać kompleks biurowy wysoki na 55 metrów. Za zmianami korzystnymi dla zakonników Rada Miasta zagłosowała praktycznie jednogłośnie.

***

"Jeśli jednak, na odwrót, rozpoczniecie od oświecania Księży, dacie im /tym samym/ więcej środków, by zniewalali Lud i trzymali go w jeszcze silniejszym uzależnieniu, bowiem każde wydzielone ciało w Narodzie będzie mieć zawsze swój własny interes, przeciwny do interesu Państwa, bądź będzie występować przeciwko działaniom rządu, bądź będą miały miejsce potajemne bunty i konspiracje, w które niestety obfituje historia. Nie można mieć nadziei, że zmieni się ich zachowanie, gdyż w ich podstawowym interesie leży mamienie ludu kłamstwami, strachem przed piekłem, dziwacznymi dogmatami oraz abstrakcyjnymi i niezrozumiałymi ideami teologicznymi. Księża będą zawsze wykorzystywać ignorancję i przesądy Ludu, posługiwać się (proszę w to nie wątpić) religią jako maską przykrywającą ich hipokryzję i niecne uczynki. Ale w końcu jaki jest tego rezultat: lud nie wierzy już w nic, jak np. we Francji, gdzie chłopi nie znają ani obyczajności, ani religii; są bardzo ciemni, chytrzy i niegodziwi.

Widzieliśmy Rządy Despotyczne, które posługiwały się zasłoną religii w przekonaniu, że to będzie najmocniejsza podpora ich władzy, wyposażano więc Księży w największe możliwe bogactwa kosztem nędzy ludu, nadawano im najbardziej oburzające przywileje aż po miejsce u Tronu, jednym słowem, tak mnożono względy, dobra i bogactwa Duchownych, że połowa Narodu cierpiała i jęczała z biedy, podczas gdy oni, nie robiąc nic, opływali we wszelkie dostatki.

Teraz, kiedy znane są zgubne skutki tego błędu, wydaje mi się, że nie ma lepszego sposobu niż pozwolić im upaść i upodlić się, a na koszt Rządu utworzyć szkoły dla Chłopów, w których będą oni mogli uczyć się moralności, rolnictwa, rzemiosła i kunsztu.

Mówię do filozofa, do zręcznego polityka: Rząd jako taki nie powinien mieć innej religii niż religia natury. Ten bezmierny glob wypełniony nieskończonymi gwiazdami i nasze serca, które bezwiednie zawsze zwracają się /ku niej/ w rozpaczy, świadczą oczywiście o istnieniu Istoty Najwyższej, której nie rozumiemy, ale ją w duchu czujemy i którą wszyscy powinniśmy adorować. Pozostawmy więc wszystkim sektom, wszystkim religiom swobodę praktykowania ich kultu, byleby były one posłuszne prawom ustanowionym przez Naród.
"
~Tadeusz Kościuszko

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Walking with the Wind (2017) [8/10]

plakat Proste krzesło

Świat, w którym naprawa zwykłego krzesła może być tematem pełnometrażowego filmu.

"Walking with the Wind" to solidnie podlany dokumentem film obyczajowy o życiu prostych ludzi w wiosce w Himalajach. Fabuła również jest prościutka, ale opowiada konkretną historię - może tylko samo zakończenie mogłoby być trochę lepsze. Ale film wygrywa przede wszystkim niesamowitym klimatem, na który składają się znakomite zdjęcia zapierających dech w piersiach himalajskich krajobrazów oraz prawie dokumentalna rejestracja życia w tej surowej krainie. Ludzie tam żyjący - przynajmniej tak nam to przedstawiają twórcy - pomimo trudów dnia codziennego nie tracą optymizmu a film skutecznie zaraża tym optymizmem widza.

Wygraniem pozornie nudnej prostoty dzięki talentowi reżysera obraz ten przypomina mi, pomimo innej tematyki, "The Straight Story" Davida Lyncha.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Unicórnio / Unicorn (2017) [8/10]

plakat Tak to się robi, panie Malick

Niesamowita poetycka impresja, czarująca nieziemskimi zdjęciami, muzyką i klimatem. Takie filmy kręciłby Terrence Malick, gdyby nie był grafomanem.

Uwaga, film jest ciężki w odbiorze i nie spodoba się raczej komuś, kto nie trawi kina "festiwalowego". Jednak jeśli ktoś lubi lub chce spróbować czegoś nowego, nietypowego, to gorąco polecam ten obraz. Mnie się w ogóle nie dłużył, chociaż trwa 2 godziny. W odróżnieniu od 90% eksperymentalnego śmiecia straszącego z ekranów po festiwalach filmowych, ten eksperyment jest naprawdę udany. Jak widać - wystarczy mieć talent.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Sal (2018) [5/10]

plakat Ocena tylko 5 na 10, bo film uryw

Pustynia w Kolumbii. Pośród nieziemskiego księżycowego krajobrazu mieszkają ludzie, twardzi niczym nieliczne rośliny, które są w stanie przetrwać w takich warunkach. Zjawia się też ten obcy, człowiek znikąd, bez przeszłości, który tylko przejeżdżał, ale wypadek motocyklowy połączył jego los z mieszkańcami pustyni.

Film ogląda się z prawdziwym zainteresowaniem, głównie dzięki niesamowitym krajobrazom i możliwości podglądania surowego pustynnego życia. Oceniłbym go pewnie jakoś na 7/10, gdyby nie to, że fabuła nagle się urywa - niemal w pół słowa, jakby nagle zabrakło taśmy... Ech... Naprawdę szkoda.

Beznadziejne są też pseudopoetyckie wstawki z jakąś kobietą opowiadającą spoza kadru o tym, jak to pustynia związana jest z morzem oraz idiotyczne, szczątkowe retrospekcje z życia nieznajomego, które i tak niczego nie wyjaśniają, a marnują czas, który można było poświęcić na zakończenie właściwej opowie

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Seks po fińsku / Haarautuvan rakkauden talo (2009) [7/10]

plakat Niezła czarna komedia

Naprawdę niezła czarna komedia. Pomimo sporej dawki humoru, wyczuwalny jest typowo skandynawski duszny depresyjny klimacik, co ja akurat uwielbiam. Dlaczego więc właściwie "tylko" 7/10? Momentami brakuje subtelności i niektóre wątki czy postaci naszkicowane są zbyt grubą kreską (karykaturalny wścibski sąsiad, pewne ...eee... romantyczne wybory bohaterów). Przeszkadzało również nagromadzenie dziwnych zbiegów okoliczności - ja rozumiem, że Finlandia nie jest zbyt gęsto zaludnionym krajem, ale naprawdę wszyscy są tam ze sobą spokrewnieni? Chociaż z drugiej strony użycie patentu rodem z "Dynastii" pozwoliło rozwinąć świetny absurdalny wątek.

Warto obejrzeć.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Portret o zmierzchu / Portret w sumerkach (2011) [8/10]

plakat I jeszcze jeden i jeszcze raz

Sowieckie piekło po raz kolejny. Przerażający portret piekła na Ziemi, widziany oczami rosyjskich, a jakże, twórców. Nasze polskie po-komuchy nazywają twórców rozliczających się z mrocznymi stronami naszej rzeczywistości ubekami, różową hołotą, Żydami lub folksdojczami, o czym można się przekonać, zaglądając na profile Wojciecha Smarzowskiego lub Pawła Pawlikowskiego na portalach filmowych. Nie wątpię więc, że również reżyserka "Portretu..." Angelina Nikonowa uchodzi w swojej liżącej stopy Putasowi ojczyźnie za wroga ludu.

Osobiście bardzo się cieszę, że jest tylu rosyjskich artystów mających odwagę kręcić kolejne filmy w nurcie "kina sowieckiego upadku", którego głównym kapłanem był oczywiście nieodżałowany, przedwcześnie zmarły Aleksiej Bałabanow. A może po prostu inaczej się nie da, jeśli jest się inteligentnym i wrażliwym człowiekiem i mieszka się w Mordorze. A czemu się cieszę? Po pierwsze, prawie zawsze te filmy są co najmniej dobre, a często wręcz genialne, ale mam jeszcze drugi, egoistyczny, powód. Obrazy te są oczywiście potwornie depresyjne, przygnębiające. Mnie jednak, paradoksalnie, poprawiają humor - dobrze jest czasem na zasadzie kontrastu poczuć, że samemu żyje się w naprawdę fajnym kraju.

Ale wystarczy już tych ogólnych rozważań o kinematografii ojczyzny orków i nazguli. Przejdźmy do "Portretu o zmierzchu", skoro wiecie już, że z racji wyjątkowego upodobania do sowieckiego kina, mogę być nieobiektywny. Jeśli chodzi o stężenie okropieństw, które serwuje nam debiutująca reżyserka, to jest to jakieś 0.8-0.9 bałabanowa. Reżyser "Ładunku 200" byłby dumny z takiej naśladowczyni. Do pewnego momentu film ogląda się bez zaskoczeń, jako swoiste "the worst of Russia", bardzo smakowicie zresztą pokazane. Po czym następuje przewrotka fabularna, niczym u Bałabanowa, ale - inaczej niż u Bałabanowa - jest ona absurdalna. Jeśli czytaliście inne recenzje lub komentarze na forach, to pewnie już wiecie o co chodzi, bo trzeba przyznać, że ciężko pisać, czemu ma się wobec tego filmu mieszane uczucia, bez wyjawiania tego fabularnego twistu. Ja jednak spróbuję.

Tym twistem nie jest bynajmniej zdarzenie, które spotyka główną bohaterkę, Marinę (znakomita Olga Dychowicznaja), prawie na samym początku filmu, bo nie jest ono zbytnio zaskakujące - w końcu to Rosja. Twistem jest to, jak w wyniku tego zdarzenia Marina zaczyna postępować. W komentarzach i recenzjach ścierają się dwa poglądy - jej zachowanie jest absurdalne i niewiarygodne psychologicznie bądź też całkiem możliwe i uzasadnione. Niezła sprzeczność, prawda? Oczywiście świadczy to o tym, że film jest kontrowersyjny i skłania do przemyśleń, ale trzeba mieć na uwadze, że jeśli rezultatem tych przemyśleń będzie przystąpienie do frakcji "absurdalistów", to możecie mieć ochotę rzucić kapciem w telewizor, a to w dzisiejszych czasach coraz kosztowniejsze urządzenie (telewizor, nie kapeć). Czujcie się więc ostrzeżeni.

Ja, pomimo tego, że zgadzam się z opinią o absurdalności zachowań Mariny, kapciem nie rzuciłem. Po pierwsze, może rzeczywiście wśród 7 miliardów ludzi na świecie znalazłoby się kilka kobiet, które zachowałyby się równie absurdalnie. Również wśród dzieł filmowych nie trzeba daleko szukać, żeby wspomnieć tylko dużo bardziej absurdalną (końcówka!) "Pianistkę", pupilka krytyki Hanekego. A po drugie, jeśli uda nam się odwiesić do szafy niewiarę w krytyczną decyzję Mariny, to już jej dalsze postępowanie, z tej decyzji wynikające, jest rewelacyjnie pokazane. Bezbronna wobec mieszkańców sowieckiego piekła kobieta nagle zamienia się w socjologa, z poświęceniem badającego "życie seksualne dzikich". Znowu nie chcę wchodzić w szczegóły, ale momentami pojawia się tam wręcz tarantinowski klimat podlanej satyrą makabreski. Prawie w pełni wynagrodziło mi to początkowy niesmak i w ostatecznym rozrachunku mimo wszystko oceniam ten film jako bardzo dobry. Oczywiście nie da się wykluczyć, że gdyby aż do końca był to zwykły dramat o ofierze Mordoru, to byłby on dużo bardziej poruszający i - kto wie - może dużo lepszy. Ale scenarzystki (Nikonowa i Dychowicznaja) postanowiły inaczej i trzeba zmierzyć się z tym, co mamy. Moim zdaniem warto.

Na zakończenie muszę jeszcze dać wyraz swojemu zdumieniu, które ogarnęło mnie po przeczytaniu niektórych recenzji (również recenzji redakcyjnej na pewnym dużym polskim portalu filmowym). Niektórzy recenzenci odsądzają ten film od czci i wiary wyłącznie z powodu tego braku psychologicznego prawdopodobieństwa. Przepraszam? Krytyk filmowy, który stawia taki zarzut? W świecie, w którym co drugi film autorski, brylujący na festiwalach, ma za bohaterów jakieś wydumane konstrukty, których zachowanie nie ma nic wspólnego z ludzkim? Wyżej przywołałem już tragiczną, według mnie, "Pianistkę", ale taką listę można by ciągnąć przez kilka ekranów. Chociażby idiotyczna "Dzika" (7/10 od recenzenta na owym dużym portalu), w której kobieta porywa sobie z lasu wilka i postanawia założyć z nim podstawową komórkę społeczną (ludzie na forum dopatrują się w tym satyry, nie mogąc wręcz uwierzyć, że to zostało nakręcone na poważnie - a zostało). Albo obsypane deszczem nagród "Przełamując fale", gdzie główna bohaterka wmawia sobie, że jej chory mąż wyzdrowieje, jeśli będzie się oddawać robotnikom za pieniądze. Ludzie, którzy nie widzą w powyżej opisanych zachowaniach niczego dziwnego, nie powinni mieć żadnych zastrzeżeń do fabuły "Portretu o zmierzchu".

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Podróż do raju / Paraiso Travel (2008) [7.5/10]

plakat Szczęśliwego Nowego Jorku

Fajny komediodramat o parze 18-letnich kretynów z Kolumbii, którym zamarzyło się życie w Hameryce. Historię oglądamy z punktu widzenia Marlona (Aldemar Correa), który - zakochany na zabój w pięknej Reinie (Angelica Blandon) - daje jej się namówić na nielegalną emigrację do Stanów. Zaraz po przyjeździe do Nowego Jorku nieznający ani słowa po angielsku idiota gubi się w miejskiej dżungli i nie potrafi wrócić do hostelu, w którym zatrzymał się ze swoją "królową"... Śledzimy więc jego tułaczkę po najbardziej zakazanych rejonach latynoskiego odpowiednika Greenpointu. Jednocześnie, w retrospekcjach Marlona widzimy kolejne etapy gehenny, którą para musiała przejść, aby dotrzeć "na nielegalu" z rodzinnej Kolumbii do USA.

Gdzie tu więc elementy komediowe? Zwłaszcza że na portalach filmowych film ma przypisane gatunki "dramat" lub "melodramat"? Otóż - nie wiem, czy całkiem zgodnie z intencją twórców - głupota Marlona jest tak powalająca, że kolejne nieszczęścia, które go spotykają w Nowym Jorku, począwszy od kretyńskiego zagubienia się, są nieodparcie śmieszne i stanowią jeden z jaśniejszych punktów tego obrazu.

Co jeszcze na plus? Naprawdę mocna (i zupełnie na serio) jest część przedstawiająca podróż (która kosztuje niektórych gigantyczną jak na warunki kolumbijskie kwotę 3000 dolarów, a innych - życie). Ten fragment przypomniał mi inny film o nielegalnych emigrantach (tym razem z Afryki) - o rok wcześniejszy "14 kilometrów", który gorąco polecam. Dobre jest też, zaskakująco nieoczywiste według mnie, zakończenie. No i wreszcie jakoś fajnie jest zobaczyć, że nie tylko polscy emigranci w Stanach to w dużej mierze stado odpadów atomowych.

A co nie zagrało? Elementy melodramatyczne, które też są w filmie obecne pod postacią pięknej nowej znajomej, Milagros (Ana de la Reguera), są strasznie banalne, podobnie jak bajkowa "kariera" naszego wiejskiego głupka. Prosto z baśni Disneya twórcy wyjęli też stado "dobrych wróżek", które Marlon co i rusz napotyka na swej drodze. Wreszcie, strasznie wkurzało mnie, że naszego niby nastoletniego bohatera grał dorosły 25-letni facet (a aktorka grająca Reinę miała wręcz lat 28!). Może gdyby w roli tej występował ktoś w odpowiednim do scenariuszowych deklaracji wieku, głupota jego postępowania nie byłaby aż tak rażąca dla widza.

Pomimo sączącego się miejscami z ekranu bajkowego banału, film oglądało mi się bardzo dobrze i polecam go ludziom zainteresowanym tematem nielegalnej emigracji lub po prostu tym, którzy mają ochotę obejrzeć niezły dramat z elementami (niezamierzenie?) komediowymi. A jeśli ktoś lubi w dodatku prostackie melodramaty, to wręcz pozycja obowiązkowa. Ode mnie ocena 7.5/10.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Barwy ochronne (1976) [8/10]

plakat Stary cynik kontra młody idealista

Na letnim obozie studenckim młodziutki, pełen ideałów, pracownik naukowy przechodzi przyśpieszony kurs życia, pod kierunkiem makiawelicznego docenta.

Zanudzi ogrywa swój chyba ulubiony, poza Bogiem, temat - starcia cynizmu z idealizmem. Ale tym razem (co nie zawsze mu wychodzi, zwłaszcza w późniejszych latach) zrealizowane jest to mistrzowsko. Starcie dwóch osobowości, koncertowo zagranych przez Piotra Garlickiego i (zwłaszcza!) Zbigniewa Zapasiewicza ogląda się z zapartym tchem, chłonąc rewelacyjne dialogi. Niektórzy twierdzą, że siłą tego filmu jest wyłącznie życiowa rola Zapasiewicza, ale moim zdaniem to niesprawiedliwa ocena tego znakomitego filmu. Nawet gorzej zagrany, to byłby nadal bardzo dobry, skłaniający do przemyśleń dramat psychologiczny. Zgrzyta w tym wszystkim jedynie dziwaczny i przerysowany wątek porytego studenta z Torunia, granego w przeszarżowany sposób przez Eugeniusza Priwieziencewa. Natomiast grę Zapasiewicza oceniam mimo wszystko "tylko" na 9.5, gdyż momentami wkrada się tam fałszywa teatralna nuta, co razi tym bardziej, że reszta roli jest wyczesana w kosmos.

Zanudzi do tematu powrócił ćwierć wieku później w filmie "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową"; do tego stopnia, że Zapasiewicz powtarza tam praktycznie tę samą rolę starego (teraz już dużo starszego) cynika. Wyszło to duuuużo gorzej niż w "Barwach ochronnych", co tym bardziej pozwala docenić ten drugi - starszy - obraz.

Film można obejrzeć legalnie i za darmo na Jutubie.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Zabić Jesusa / Matar a Jesús (2017) [8/10]

plakat Zbrodnia i zemsta

Znakomity dramat (leciutko podlany thrillerem) o zbrodni i zemście. Może nie jest specjalnie odkrywczy, ale bardzo realistyczny, przekonująco zagrany i świetnie zrealizowany. Dodatkowo na plus - ukazanie życia w kolumbijskim piekle, gdzie policja rejestruje codziennie od 5 do 10 nowych morderstw.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Zamiana (2009) [1/10]

plakat Nawet urywki bolą

Ocena na podstawie recenzji Miecia Masochisty.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Fernando (2017) [7/10] albo [10/10]

plakat "Gladiator" - wersja dla dzieci

Opowieść o byczku-pacyfiście, który od walk na arenie woli wąchanie kwiatków i chciałby uniknąć konieczności wąchania ich od spodu.

Znajoma 7-letnia krytyczka filmowa była tą animacją zachwycona i oceniła ją na 10/10. Z punktu widzenia dorosłego film jednak lekko zawodzi. Nie może równać się z topowymi animacjami "dla wszystkich" - fabuła jest bardzo prościutka a elementy komediowe bardzo toporne i zdecydowanie tylko dla dzieci. Mamy niby stado gejowskich ogierów, w polskiej wersji językowej mówiących łamaną polszczyzną z niemieckim akcentem, ale jest to tak okropnie przeszarżowane, że w kinie do rozpuku śmiały się raczej wyłącznie dzieciaki. Podobnie sprawa się ma z, mającą przynosić chwile komediowego wytchnienia, ostentacyjnie "afroamerykańską" kozą - postacią tak wysiloną, że aż zęby bolą. Naprawdę "dorośle" śmieszne są praktycznie tylko dwie sceny, z czego jedną już znacie, jeśli oglądaliście zwiastun.

Ale to są zarzuty dorosłego widza. Dla dzieci - pozycja obowiązkowa, zwłaszcza dla tych młodszych, bo film jest wyjątkowo - jak na współczesne bajki - niewinny. Nie jest strasznie, nie ma poważnych wątków dla dorosłych, zawiera bardzo fajne pacyfistyczne przesłanie, akcentuje wagę przyjaźni i tego, że trzeba być sobą zamiast ślepo odgrywać narzucone role. Dzieciom gorąco polecam.

Ostrzegam tylko, że co poniektórym milusińskim ten film może boleśnie uświadomić skąd się bierze wołowinka... Jeśli więc nie jesteście gotowi, żeby pozwolić swojemu 7-latkowi zostać wegetarianinem, miejcie lepiej z góry przygotowane argumenty z cyklu "dlaczego trzeba jeść mięsko".

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Diana (2017) [5/10]

plakat Zaawansowana arthousja

Dokument, którego tematem są próby komunikacji czy też nasłuchiwanie. Od małżeństwa obserwatorów ptaków, poprzez radioamatorów aż do świrów próbujących komunikować się z duchami. Niestety twórca filmu cierpi na zaawansowaną arthousję, przez co zawartość treści w tym prawie godzinnym obrazie jest homeopatyczna. Najlepsze, bo bardzo zabawne same w sobie, są fragmenty z oszołomami od duchów ("Czy to ty wydałeś ten odgłos w rogu pomieszczenia? Jeśli tak, puknij trzy razy w ławkę, o tak"). Jako całość jest to jednak arthousowo przeciągnięte i pozbawione większego sensu.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

The Vanishing (1993) [0/10]

plakat Zbrodnia

Nie widziałem tego gówna. Postanowiłem go jednak opisać w ramach ostrzeżenia. Film ten jest bowiem hamerykańską wersją absolutnie genialnego przerażającego holenderskiego thrillera z 1988 r. pod tym samym tytułem ("Zniknięcie" / "The Vanishing" / "Spoorloos"), nakręconego zresztą przez tego samego reżysera (sic!), George'a Sluizera. Nie wiem o co gościowi chodziło - chyba nie przymierał głodem, żeby musieć gwałcić analnie własne dzieło? Nawet jeśli to miał być dowcip - beka z głupich Hamerykanów, to mnie jakoś nie bawi. Słynny amerykański krytyk filmowy Roger Ebert napisał o przeróbce "a textbook exercise in the trashing of a nearly perfect film, conducted oddly enough under the auspices of the man who directed it". Może pozostawmy to jako cały komentarz, bo to badziewie na więcej nie zasługuje. A czytelników zapraszam do zapoznania się z arcygenialnym oryginałem, o którym z kolei Stanley Kubrick powiedział kiedyś, że to "the most horrifying film I've ever seen".

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Krieg (2017) [7/10]

plakat Wojna i pokój

Dramat o tym, że w sytuacji zagrożenia nawet owieczka będzie gotowa przegryźć wilkowi gardło.

Nie jest to bardzo oryginalne danie, ale bardzo smacznie doprawione. Piękne zdjęcia ośnieżonych Alp, świetna muzyka i solidna gra aktorska wynagradzają obcowanie z mało odkrywczym, choć niegłupim, scenariuszem. Niepokojący klimat niesprecyzowanego zagrożenia sprawia, że nie nudzimy się ani przez chwilę pomimo niejakiej szablonowości historii. Warto obejrzeć.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Świadectwo / Ha Edut (2017) [9/10]

plakat Prawda czy spokój?

Rewelacyjny dramat o tym, że grzebiąc zbyt mocno w pamięci można się boleśnie podrapać. Gorąco polecam. Więcej w świetnej recenzji redaktora Pietrzyka z Filmzjebu.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Crash Test Aglaé (2017) [9.5/10]

plakat Aglaé Miauczyńska jedzie do Indii

"Crash Test Aglaé" to historia Aglaé (w tej roli India Hair - to nie żart, tak nazywa się aktorka), młodej kobiety z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi (pamiętacie bohatera "Dnia świra"?). Ze swoją nerwicą radzi sobie, prowadząc skrajnie ustabilizowane życie i obsesyjnie poświęcając się pracy testerki zderzeniowej w fabryce samochodów. Pewnego dnia firma w ramach cięcia kosztów postanawia zamknąć fabrykę, w której pracuje Aglaé i otworzyć taką samą w Indiach. Teoretycznie pracownicy mogą podjąć pracę w nowym zakładzie na indyjskich warunkach - za ułamek dotychczasowej pensji i bez żadnych świadczeń socjalnych. Ale Aglaé, jak każda osoba z nerwicą natręctw, jest skrajnie uparta i boi się zmian a jej praca stanowi sens jej życia. Ku zaskoczeniu i konsternacji dyrekcji postanawia więc przyjąć "ofertę do odrzucenia" i przenieść się do Indii, choćby miała tam pójść na piechotę.

Jak ja lubię takie niespodzianki. Pośród sterty festiwalowego arthousowego śmiecia trafiła mi się znienacka ta cudowna, zjadliwa, lekko surrealistyczna komedia, ze świetnym scenariuszem, inteligentnym humorem, znakomitą grą aktorską i pięknymi zdjęciami. Spora część humoru oparta jest na tym, że barwne postaci z kamienną twarzą robią absurdalne rzeczy a kamera filmuje je jakby to było zupełnie normalne. Jeśli nie parskniecie śmiechem na widok kobiety kąpiącej się w wannie z psem, to znaczy, że taki rodzaj humoru nie jest dla Was. Jeśli jednak lubicie np. komediodramaty braci Coen, gorąco polecam zainteresować się tym filmem. Pierwsza jego część - czyli cały wątek cięcia kosztów kosztem pracowników - pomimo humorystycznego ujęcia zawiera też całkiem solidną dawkę zjadliwego komentarza społecznego na temat funkcjonowania globalnych koncernów i ich podejścia do zatrudnionych ludzi. Wraz z wyruszeniem Aglaé w podróż obraz zamienia się w film drogi i trochę traci impet. Pod koniec rażą niektóre rozwiązania fabularne z kategorii "deus ex machina"; nie przypadło mi do gustu również samo zakończenie. W ogólnym rozrachunku film pozostaje jednak szaleńczo zabawną i inteligentną komedią, którą polecam każdemu, dla kogo zabawnymi filmami są "American Beauty" i "Big Lebowski" a nie "Głupi i głupszy", polskie "komedie" miłosne czy produkty filmopodobne Sandlera.

Muszę wspomnieć o jeszcze jednym elemencie tego niecodziennego filmu - niespotykanym wśród Francuzów podejściu do języków (co może wynikać z tego, że debiutujący reżyser, Eric Gravel, jest francuskim co prawda, ale jednak Kanadyjczykiem). Po pierwsze - bohaterki filmu znają inne języki poza francuskim i część dialogów jest wygłaszana po angielsku, niemiecku, a nawet polsku i rosyjsku (sic!), a po drugie - twórcy pozwalają sobie nawet na świętokradczy w kraju nad Sekwaną żart, wyśmiewając typowe dla tej nacji oczekiwania, że cały świat będzie (a przynajmniej powinien) mówić po francusku. Well done, Mr. Gravel!

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

El proyecto / The Project (2017) [1/10]

plakat Mokry sen grafomana

Przez godzinę obserwujemy statyczne ujęcia ruin szkoły rolniczej na Kubie. Niech was nie zmyli klasyfikacja tego czegoś jako dokumentu, bo on nic nie dokumentuje. Może poza pretensjami filmowca-grafomana.

[ Filmweb ] [ FDB ]

Vivre riche (2017) [9/10]

plakat Makumba scam

Świetny dokument o afrykańskich oszustach internetowych. Koniecznie, jeśli tylko go gdzieś dorwiecie.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Yvonnes (2017) [1/10]

plakat Liczenie wągrów dla zaawansowanych

Mężczyzna w średnim wieku idzie, jedzie pociągiem, goli głowę, liczy pieniądze, pali papierosa, korzysta z kibla, tańczy na dyskotece. Sekwencję proszę powtarzać aż do zaśnięcia widzów. Czy coś pominąłem? Chyba niewiele. Ale za to możemy wraz z kamerą zajrzeć do ucha głównego bohatera i policzyć mu wągry na nosie. Na dodatek według tfurcy to coś jest dokumentem, a to dodaje całości drugą warstwę absurdu. Przepraszam, że zaspoilowałem cały film, ale dzięki temu oszczędzicie godzinę życia, którą możecie poświęcić na jakieś ciekawsze i bardziej pożyteczne zajęcie, jak na przykład obserwowanie jak rośnie trawa lub czerstwieje chleb.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Ostatni paryżanie / Les derniers Parisiens (2016) [6/10]

plakat Nowi paryżanie

"Ostatni paryżanie" to film przedstawiający świat paryskich podrzędnych nocnych klubów, bawiących się w nich drobnych opryszków, nielegalnych imigrantów, meneli czyhających na ulicach żeby kogoś okraść. Pośród tych nizin społecznych lawiruje dwóch braci. Nas (Reda Kateb) właśnie wyszedł z więzienia i chciałby, żeby prowadzony przez braci nocny klub stał się modnym miejscem, przynoszącym konkretne dochody. Arezki (Slimane Dazi) ma już dość prowadzenia baru i użerania się z pijanymi klientami. Na horyzoncie pojawia się obrotny menadżer organizujący popularne imprezy...

Śmieszne, że film nosi tytuł Ostatni paryżanie, bo występuje w nim tylko jedna Francuzka (Mélanie Laurent) i to w roli drugoplanowej. Właściwszym tytułem byłoby więc "Nowi paryżanie"...

Fabuła tego obrazu nie jest jakoś specjalnie porywająca, ale nie jest to też arthousowa piła. Widząc, że to kolejny "francuski" film o Arabach spodziewałem się też typowej dla "francuskiej" kinematografii imigranckiej apologetyki oraz przejażdżki przez wszelkie możliwe patologie. I tutaj pozytywne zaskoczenie - patologia jest oczywiście obecna z racji wybranej tematyki, ale nie ma tu bynajmniej jej gloryfikacji. Ot - przeciętny film obyczajowy o facecie na zwolnieniu warunkowym, który próbuje zacząć żyć uczciwie. Do poziomu "Carlito's Way" nawet się nie zbliża, ale da się obejrzeć bez bólu. Oczko w górę za świetną, robiącą klimat, muzykę.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Maya the Bee: The Honey Games (2018) [8/10] lub [4/10]

plakat Dozwolone do lat 12

Kontynuacja znakomitego filmu z 2014 roku, niestety już nie tak udana.

Zacząć należy od tego, że (podobnie jak w przypadku poprzedniej części) grupą docelową tego obrazu są zdecydowanie młodsze dzieci. Już na starcie film otrzymuje więc 1 punkt na kredyt. W dobie dziecięcych animacji "dla każdego", które w celu zadowolenia dorosłego widza stają się coraz to poważniejsze, dzieci młodsze niż powiedzmy 7 lat mają coraz to mniejszy wybór obrazów do nich skierowanych. Tutaj nie znajdziemy prawie rubasznych dowcipasów skierowanych do dorosłych, tematyki przemijania, śmierci, złoczyńców chcących zniszczyć świat, scen niczym z horroru. Mamy za to słodkie pszczółki startujące w zawodach - a stawką są zbiory miodku. Emocje w sam raz dla przedszkolaka.

I dobrze - takie filmy też są potrzebne. A spracowanym dorosłym też należy się od czasu do czasu półtorej godziny błogiej drzemki. Jednak nawet film dla przedszkolaka można zrobić lepiej lub gorzej. Poprzednia część była świetna, w prościutkiej formie prezentująca zgrabną historię konfliktu pszczół z szerszeniami, która służyła za lekcję tolerancji i pokazywała mechanizm strachu przed odmiennością.

Niestety, dla tego filmu twórcy wybrali wymiotną i zużytą do cna w "dorosłym" kinie formułę komediodramatu sportowego "od zera do bohatera", "sukces wbrew przeciwnościom", bla bla bla... Grupa docelowa oczywiście łyknie i to - jest wesoło, kolorowo i (dla nich) emocjonująco. Jednak dorosłych mających problem z zasypianiem w kinie czeka tym razem poważny test wytrzymałości i ciężka walka z nudą. Rzadkie elementy skierowane do dojrzałego widza (jak np. postać emo-pajęczycy z depresją) są malowane bardzo grubym pędzlem... Broni się właściwie wyłącznie postać karalucha z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi, ale nawet tu śmiechu do rozpuku raczej nie oczekujcie.

Niektórzy recenzenci mieszają z błotem stronę wizualną filmu, punktując słabą jakość animacji. Moim zdaniem to przesada - oczywiście, to nie jest Disney ani Pixar, ale jest poprawnie. Wszystko jest ładne, płynne i na swoim miejscu, nawet jeśli bez fajerwerków. Nie uważam, żeby pewna prostota animacji była powodem, aby obniżać ocenę filmu. Bo jeśli tak, to co powiedzieć o animacji w takim "Walcu z Baszirem"? A "Maja" jest przecież skierowana do małych dzieci, więc tym bardziej jakiś olbrzymi artyzm nie jest tu koniecznie niezbędny.

Podsumowując, znajoma siedmioletnia krytyczka filmowa oceniła ten film na 8/10. Ja od siebie daję 4/10. Średnia wypada więc w okolicach szóstki. Pamiętajcie zabrać poduszkę i stopery.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Swagger (2016) [10/10]

plakat Jądro ciemności

Niesamowity portret Trzeciego Świata pod Paryżem. Podróż do jądra ciemności, w której za przewodników mamy dzieci i nastolatków, próbujących ułożyć sobie życie w kraju, w którym podobno kiedyś mieszkali jacyś "Francuzi", unikając przy tym bycia zastrzelonym, zasztyletowanym lub zatrudnionym w wiodącej gałęzi przemysłu, a więc handlu miejscowymi bogactwami naturalnymi – narkotykami.

W tym niezwykłym dokumencie zaskakuje szczerość dzieciaków, ich niejednokrotnie bardzo trafne i dojrzałe obserwacje (grubaska, przyszłego kreatora mody czy niesamowitej najmłodszej dziewczynki!). Wrażenie robi też umiejętność filmowców wniknięcia w patologiczne i na pewno hermetyczne środowisko i sfilmowania dresiarstwa przy pracy (a może to inscenizacje, bo aż wierzyć się nie chce, że dilerzy dają się ot tak filmować, niczym zwierzęta na sawannie – chociaż twórcy spędzili podobno w "buszu" dwa lata, oswajając "stado" z kamerą). Zwraca uwagę również rewelacyjny montaż, dzięki któremu podczas wypowiedzi poszczególnych osób oglądamy przebitki z reakcjami innych bohaterów. Niewątpliwie nie są to reakcje na te słowa, gdyż mowa o fragmentach z wywiadami prowadzonymi sam na sam z ekipą filmową. Ktoś więc mówi "boję się" i przebitka na zatroskaną twarz innego dzieciaka. Ktoś opowiada dowcip – cięcie – i ktoś inny się śmieje. Dla niektórych wykorzystany tu zabieg może wydać się dyskusyjny, gdyż jest to jednak pewnego rodzaju manipulacja. Twórcy grają tu jednak w otwarte karty i nikt chyba nie pomyśli, że to są powiązane reakcje. Mnie ten pomysł kupił swoją nieszablonowością. Niezła jest wreszcie muzyka autorstwa Jean-Benoît Dunckela, połowy duetu Air.

Największe brawa należą się jednak twórcom za szczerość i uczciwość. W ostatnich latach regułą we francuskim kinie stała się islamska i imigrancka apologetyka, prezentująca nam biednych, skrzywdzonych, niewinnych i fajnych nachodźców. Niektóre, nawet nagradzane na festiwalach obrazy zbliżają się już do poziomu sowieckiego socrealizmu. Nie wątpię, że twórcom "Swagger" również przyświecał cel pokazania fajnego (miłe i inteligentne dzieciaki) i wzruszającego ("i ktoś go zasztyletował", "byłam molestowana", "boję się wojny") oblicza imigrantów. Jednak, w odróżnieniu od większości rodaków-filmowców, nie posuwają się przy tym do zakłamywania niezbyt miłej rzeczywistości i nie wycinają z wypowiedzi dzieci niepoprawnych politycznie fragmentów, dając tym samym rzadki wgląd w prawdziwą sytuację ginącego na naszych oczach świata. Na zakończenie recenzji oddam może więc głos samym bohaterom:

"Kiedy pojechałam do Paryża, widziałam więcej Francuzów niż czarnych i Arabów. To było dziwne".

"Czarni i Arabowie różnią się od Francuzów. Nie myślimy podobnie. Jeśli jutro umówiłabym się z Francuzem, w mojej rodzinie zmieniłoby się. Mamy inną kulturę. Nie mogę sobie wyobrazić, że moja koleżanka jest Francuzką. Po prostu nie mogę. Nie jesteśmy tacy sami. Nie możemy razem żyć".

"Religia jest dla mnie najważniejsza, zaraz po rodzinie. Czytam często Koran. To mnie uspokaja".

Koniec.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Ava (2017) [4/10]

plakat Léa traci talent

13-letnia Ava zaczyna tracić wzrok i wzorem typowej bohaterki filmów "autorskich" będzie to dla niej pretekstem, aby robić najbardziej absurdalne rzeczy jakie tylko wymyśli dla niej debiutująca reżyserka/scenarzystka Léa Mysius.

Szkoda tego filmu. Bo zaczyna się naprawdę nieźle, zapowiadając się na dramat o zmaganiach ze świadomością nadchodzącej utraty wzroku i problemach z porozumieniem z nieodpowiedzialną matką. Film jest świetnie zagrany - wielkie brawa należą się młodziutkiej odtwórczyni roli tytułowej (Noée Abita). Niezłe są również zdjęcia, świetna jest muzyka. Jednak wkrótce historia stacza się w odmęty młodzieńczego buntu, gdzie absurd goni absurd, działania bohaterów są nielogiczne, nieprawdopodobne i nijak nie wynikają z rozwoju fabuły. Miałem wrażenie jakbyśmy jednocześnie ze stopniowo tracącą wzrok Avą oglądali stopniową utratę talentu reżyserki. Gwoździem do trumny jest żenujący ostatni akt, urywający się zresztą bez żadnego zakończenia.

Komu mógłbym ten film polecić? Może miłośnikom kina autorskiego, którzy nie wymagają od filmów, aby ich scenariusz trzymał się kupy i przedstawiał logiczne i prawdopodobne wydarzenia oraz wiarygodne psychologicznie zachowania bohaterów. Myślę, że gdybym był kimś takim, to ten obraz mógłby mi się bardzo podobać, bo warstwie technicznej filmu nie można nic zarzucić.

Mimo tego, że moja opinia na temat Avy jest dość krytyczna, wydaje mi się, że warto śledzić dalszą karierę Léi Mysius. Od strony reżyserskiej film jest zrealizowany świetnie i właściwie jedyne co w nim kuleje to scenariusz. Jeśli pani Léa dostałaby w przyszłości w swoje ręce dobry tekst, efekt mógłby być znakomity.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Coco (2017) [8.5/10] (ocena 7-latki: 5/10)

plakat Księga życia 2: Coco

"Księga życia 2: Coco" jest, jak większość kontynuacji, gorsza od oryginału. Tak, tytuł tej recenzji jak i powyższe słowa mają być lekko złośliwe. O co mi chodzi? Otóż "Księga życia" to znakomita animacja z 2014 roku, poruszająca w zrozumiały i atrakcyjny dla dzieci sposób trudny temat umierania, pamięci o zmarłych i życia pozagrobowego. Opowieść umiejscowiona jest w realiach meksykańskiego folkloru związanego ze Świętem Zmarłych ("Día de los Muertos") a mieszkający w Krainie Pamiętanych umarli przedstawieni są jako kościotrupy. Brzmi znajomo? No właśnie.

Podobno zarówno "Book of Life" jak i "Coco" - pomimo znaczącej odległości pomiędzy premierami - powstawały w tym samym czasie i rzekomo ich podobieństwo to czysty zbieg okoliczności - w sieci można wyszukać sobie argumenty mające przemawiać za tym, że to przypadek. Na pewno "Coco" nie jest zwyczajnym bezczelnym plagiatem, bo same historie umiejscowione w owym mitycznym świecie Umarłych są odmienne. Jednak podobieństwo koncepcyjne i scenograficzne jest tak uderzające, że naprawdę ciężko uwierzyć, że nie było tu bezpośredniej inspiracji. W końcu ile znacie animacji dla dzieci opartych na przedchrześcijańskich meksykańskich wierzeniach w życie pozagrobowe?

Pomimo tego, pragnę podkreślić, że "Coco" nie dostał ode mnie żadnych punktów karnych za to dziwne podobieństwo, a w dalszej części recenzji postaram się ten film oceniać jakby "Księga życia" nie istniała. Wspominam o tym wszystkim wyłącznie po to, żeby oddać należny pokłon pierwszemu na liście mety. "Book of Life" jest filmem rewelacyjnym a przy tym bardzo niedocenionym, który nie osiągnął należnego mu sukcesu komercyjnego (chociaż był nominowany do Oscara). Jest on moim zdaniem dużo lepszy od "Coco" i wart obejrzenia niezależnie od tego, czy film studia Pixar przypadnie wam do gustu czy nie. Pamiętajmy o "Book of Life", bo, jak uczą oba te obrazy, Zapomnianych czeka bardzo niewesoły los.

Oczywiście oglądając filmy z tego studia nie da się uniknąć porównań, ale wynikających raczej z wygórowanych oczekiwań, które każdy widz ma wobec kolejnych obrazów wychodzących z tej wytwórni. Mając w pamięci takie arcydzieła jak "Ratatuj" lub "W głowie się nie mieści" widz oczekuje niestety takiej samej jakości. Niestety, bo w tym przypadku moim zdaniem nie udało się dorównać najwyższym osiągnięciom Pixara. Ten film jest "tylko" bardzo bardzo ale to bardzo dobry. Nie jest arcydziełem jak rzeczone "Inside Out".

Animacja w "Coco" jest oczywiście perfekcyjna, fabuła gdzie trzeba zabawna, gdzie trzeba emocjonująca, ale czegoś zabrakło - tej iskry, która spowodowała erupcję geniuszu, który wystrzelił "W głowie się nie mieści" na absolutne wyżyny sztuki filmowej. Scenariusz jest tym razem trochę słabszy niż w najlepszych filmach animowanych ostatnich lat. Moim zdaniem największa siła tych najlepszych obrazów tkwi w nieprzewidywalności. Tzw. bajki dla dzieci od zawsze cierpiały na schematyzm, który osobie dorosłej poważnie psuł frajdę z oglądania prezentowanej historii. Od czasów "Shreka" to zaczęło się zmieniać. Pokażcie mi jedną osobę na świecie, która przewidziała zakończenie "Ratatuj" albo rzeczonego "Shreka" lub domyśliła się jak dokładnie potoczy się fabuła "Frozen" czy "How To Train Your Dragon". Tymczasem w "Coco" główna przewrotka fabularna jest niestety wyczuwalna na kilometr, co nie jest oczywiście jakimś strasznym grzechem w filmie - jakby nie było - również dla dzieci, ale mnie osobiście, z wyżej wymienionych powodów, rozczarowało. Rozczarowujące są też piosenki, które nawet nie zbliżają się do mistrzowskiego poziomu "Frozen", pomimo tego, że autorami jednej z nich są kompozytorzy genialnych utworów z "Krainy Lodu" właśnie - Kristen Anderson-Lopez i Robert Lopez.

Moim zdaniem, twórcom nie do końca udało się też zbalansować poszczególnych elementów filmu. Wiadomo, że w obrazie skierowanym do dzieci muszą być elementy komediowego oddechu, sceny akcji, trzeba tu troszkę postraszyć, tam troszkę zasmucić. No i właśnie - wybierając do opowiedzenia taką a nie inną historię, twórcy z góry postawili się trochę na przegranej pozycji. Nie chcę tu streszczać fabuły, bo staram się tego unikać w moich recenzjach, więc napiszę może tak: konflikt jaki oglądamy w tym filmie jest poważny i grożący bardzo daleko idącymi konsekwencjami dla głównego bohatera, Miguela. Jednak nie jest to konflikt z cyklu "goni nas czarny charakter i chce nas zabić". Jest to, można powiedzieć, konflikt rodzinny, a kochająca babcia to nie jest mimo wszystko bohaterka, którą można obarczyć funkcją straszenia widza. W końcu to dalej kochająca babcia, nawet jeśli chwilowo się z nią pokłóciliśmy i przed nią uciekamy. Pojawia się więc potwór, który zaczyna ścigać naszego bohatera a sceny z nim, okraszone odpowiednią muzyką, mają właśnie straszyć. Ale chwila, chwila... Ten potwór nie jest tak naprawdę potworem - on chce Miguela schwytać, żeby rodzina mogła mu pomóc. Gdy człowiek sobie to uświadomi, te w założeniu trzymające w napięciu sceny zaczynają zgrzytać na łączach.

Wielka scena akcji, do której dochodzi pod koniec filmu, również zawodzi. Wydaje się napisana na kolanie, no bo - właśnie - musi być, to jest. Również nie wszystkie przemiany wewnętrzne bohaterów są przekonująco pokazane. A przynajmniej nie jest to poziom tych najlepszych produkcji, o których wspominam wyżej. Zaskakująco mało jest również w tym filmie humoru. To znaczy humor jest, ale głównie ten skierowany do dorosłych i nastolatków. Bardzo mało jest w filmie humoru slapstickowego, który zapewniłby rozrywkę młodszym dzieciom. Znajoma siedmioletnia krytyczka filmowa stwierdziła bez ogródek, że film jej się nie podobał, bo był nudny (jej ocena to 5/10). A jest to osoba, która świetnie się bawiła na - też przecież poruszającym bardzo poważne tematy - "W głowie się nie mieści". Tutaj było zbyt poważnie - a więc dla niej nudno. Co za to w żadnym stopniu nie zawodzi i gdzie Pixar po raz kolejny pokazuje, że absolutnie nie ma sobie równych w dzisiejszych czasach, to umiejętność wzruszania widza (dla znajomej krytyczki aż za bardzo). Nie wiem jak oni to robią; tym razem łez nie wywołuje nawet śmierć żadnego z bohaterów, tylko zwyczajna scena śpiewania komuś piosenki. Nagle poczułem się, jakby Smutek z "Inside Out" pstryknęła mi w głowie przełącznikiem i zacząłem ryczeć jak bóbr. Dawno już nie czułem takich emocji podczas oglądania filmu. Ktoś, kogo "Coco" nie wzruszy, musi mieć poważny problem z emocjami lub odczuwaniem empatii. Przesłanie filmu, co jest już standardem dla Pixara, jest też zwyczajowo bardzo mądre i nienachalnie podane.

Strasznie się rozpisałem, ale muszę wspomnieć jeszcze o polskim dubbingu. Nie wiem jak to zostało rozwiązane w angielskiej wersji językowej, ale bardzo spodobała mi się decyzja, aby w polski tekst wpleść pojedyncze hiszpańskie słowa lub nawet całe zwroty, mające podkreślać, że rzecz cała dzieje się w Meksyku. Wyszło to zaskakująco zgrabnie i stylowo. Brawo.

Podsumowując, dla mnie "Coco" nie dorównuje najlepszym animacjom ostatnich lat, ale to wciąż bardzo bardzo bardzo dobry, mądry i niezwykle wzruszający film, który gorąco polecam dorosłym oraz starszym dzieciom. Nie wydaje mi się jedynie odpowiedni dla dzieci młodszych niż powiedzmy 8 lat; przy czym wcale nie z powodu wulgarności czy przerażających scen, ale zaskakująco poważnej (nawet jak na Pixara) i zbyt naładowanej emocjami fabuły pozbawionej odpowiedniej ilości komediowych przerywników dostosowanych do percepcji i wrażliwości młodszych dzieci.

(Pssssstttt... Pamiętajcie o "Księdze życia".)

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Człowiek pogryzł psa / C'est arrivé près de chez vous (1992) [8/10]

plakat Śmierć człowieka pracy

Niesamowita groteska i zarazem jeden z najbardziej bezkompromisowych mokumentów jakie kiedykolwiek nakręcono. Trochę tylko zbyt powierzchowny. Zabrakło mi ukazania mechanizmu odpowiadającego za wciągnięcie filmowców w świat zbrodni. No chyba, że film został jednak nakręcony wyłącznie dla beki i niepotrzebnie wszyscy doszukują się w nim jakichś głębszych sensów. Pomimo tego ogląda się z zapartym tchem a kilka scen wbija się w mózg z siłą pocisku z pistoletu głównego bohatera.

Rzadkość: polski (i angielski) tytuł lepsze od oryginalnego ("Zdarzyło się w twoim sąsiedztwie").

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Prawo dżungli / La loi de la jungle (2016) [1.5/10]

plakat Żenująca farsa

Przy tym filmie najgłupsze komedie z Jimem Carreyem jawią się jako Himalaje logiki i wysublimowanego poczucia humoru. Przy czym prawdziwym problemem tego obrazu nie jest wcale słaba jakość slapstickowych dowcipów, a nieporadność realizacyjna. To coś jest właściwie zbiorem niepowiązanych ze sobą skeczy. Brak jest jakiejkolwiek ciągłości akcji, logiki, sceny przechodzą jedna w drugą – bo tak, a montaż robił niewidomy. Kilka, dosłownie kilka, pomysłów zawiera pewien potencjał (zwłaszcza tzw. "running gags"), ale wszystko jest tak przeszarżowane i nieporadnie nakręcone, że jedynym uśmiechem, jaki zawita na waszych ustach podczas projekcji, będzie uśmiech politowania.

Na Filmzjebie, gdzie jakiś czas temu zamieściłem taką mikroreckę, ktoś mi odpisał, że się nie znam, bo ten film to znakomita brawurowa parodia francuskiej Nowej Fali. No cóż – nie ukrywam, że nie znam tego nurtu. Jeśli więc Ty, drogi Czytelniku, znasz, może dostrzeżesz te rzekomo tam obecne inteligentne nawiązania i wyniesiesz z seansu coś więcej niż uczucie dojmującego zażenowania.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Ostatnie metro / Le dernier métro (1980) [6/10]

plakat Théâtre Paradiso, czyli słuchajcie uważnie bo nie będę powtarzać

Film nakręcony z miłości do teatru. Przynajmniej taką mam nadzieję. Bo to by mogło tłumaczyć momentami nieznośną na ekranie teatralność gry aktorskiej i mizerię inscenizacyjną scen dziejących się na ulicach, które aż krzyczą "byłyśmy kręcone w studiu". Nie chce mi się wierzyć, żeby w przypadku tak utytułowanego reżysera, jakim jest François Truffaut, było to efektem nieporadności realizacyjnej, a nie świadomego zamysłu. Tak czy siak nie ogląda się tego dobrze – film rządzi się swoimi prawami, a teatr swoimi i chociaż zdarzają się świetne filmy "teatralne" to "Ostatnie metro" do nich nie należy. Przy czym nie bez powodu piszę o tym we wstępie – ten film daje niestety poważniejsze powody, aby uznać go za nie do końca udany.

Zacznijmy od mocnych stron – wszystkie wątki związane z kulisami pracy teatru i przygotowaniami do wystawienia sztuki są bardzo dobre i ewidentnie reżyser włożył w ich nakręcenie najwięcej serca. Nie jest to może "Birdman", ale ogląda się to nieźle i bez znużenia. Historia ta przeplata się jednak z drugą, gdyż film dzieje się podczas II wojny światowej w okupowanym Paryżu. Dyrektor teatru jest Żydem, musi się więc ukrywać w tegoż teatru piwnicy, reżyserując za pomocą notatek spisywanych podczas prób, którym przysłuchuje się przez kanał wentylacyjny (co samo w sobie jest całkiem interesująco pokazane). Z kolei bohater grany przez Gérarda Depardieu potajemnie jest członkiem Ruchu Oporu. Niestety ta część filmu została przez Truffaut potraktowana ewidentnie po macoszemu - jest niemrawa, letnia i nijak nie oddaje grozy niemieckiej okupacji (nawet biorąc poprawkę na to, że okupacja we Francji na pewno wyglądała inaczej niż okupacja w Polsce). Zwłaszcza jednak z polskiej perspektywy, dla kogoś, kto wychował się chociażby na "Polskich drogach", przedstawiona w tym filmie groza życia pod niemieckim butem niewiele odbiega od tej przedstawionej w serialu "'Allo 'allo". Cały czas czekałem, aż do piwnicy, w której ukrywa się nasz biedny dyrektor wpadnie fałszerz Leclerc (To ja, Leclerc!) aby przygotować dyrektorowi lewe papiery francuskiego sprzedawcy cebuli.

Absolutnie żenująca jest również końcówka, która wygląda, jakby reżyserowi skończył się budżet lub znudziło mu się kręcenie własnego filmu. Resztę dopowiada więc spoza kadru, ilustrując streszczenie kilkoma ujęciami z dalszymi losami bohaterów. Po prostu nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Cztery lata później Truffaut zmarł na guza mózgu – może to już były pierwsze symptomy? Oczywiście, jest to rozwiązanie, które spotyka się w innych filmach (świetnie wyszło chociażby w "Boogie Nights" Andersona). Jednak tutaj zrobiono to wyjątkowo nieporadnie, a fabuła została ewidentnie urwana wpół słowa i wpół wątku miłosnego.

Ano właśnie – wątek miłosny. Przecież nic o tym jeszcze nie wspomniałem. Bo i nie ma za bardzo o czym. Film jest rzekomo melodramatem - rzekomo, bo o tym, że pomiędzy głównymi bohaterami rozkwita skrywane uczucie, dowiadujemy się bardzo późno, z żenującego dialogu, w którym Deneuve i Depardieu opowiadają nam, co czuli do siebie, a czego nijak nie zdołał (nie chciał?) widzom pokazać reżyser. Można się oczywiście domyślać, że są sobą zafascynowani, ale z tej skrywanej fascynacji do pewnego momentu nie wynika nic, a potem wynika aż nazbyt wiele.

Podsumowując, pomimo swoich wad jest to niezły film i nie żałuję, że go obejrzałem. Trzeba tylko mieć świadomość, że siadamy do oglądania filmu obyczajowego o teatrze, a nie kipiącego od emocji wojennego (okupacyjnego) melodramatu.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Ślub / Noces (2016) [3/10]

plakat Człowiek może opuścić Pakistan, ale Pakistan nie opuści człowieka

Film "Ślub" to muzułmańska parodia "Brave" (czyli "Meridy Walecznej", jak chciał polski dystrybutor). W roli szalonego niedźwiedzia występują obyczaje ludzi pierwotnych.

Merida... eeee.... to znaczy Zahira (Lina El Arabi) kończy 18 lat. Najwyższa więc pora na zamążpójście. Postępowi rodzice przedstawiają niepokornej dziewczynie aż trzech kandydatów i pozwalają jej samej dokonać wyboru (tfu... co za lewactwo). Nadchodzi dzień turnieju łuczniczego - ojoj, chyba znów pomyliłem filmy...

Dlaczego robię sobie jaja z pogrzebu? Bo nie jestem w stanie traktować poważnie filmu, którego twórca każe biednej bohaterce, próbującej wyrwać się z objęć Trzeciego Świata, wygłaszać teksty w stylu "Nie mogę go usunąć - przecież to muzułmanin", "Nie usunęłam go w środę a teraz ono ma już duszę" oraz modlić się grzecznie do Allaha, przekonując jednocześnie siostrę, że należy się buntować przeciwko ubezwłasnowolnieniu kobiet. Szkoda, że zamiast bezmyślnie bić czołem o dywanik, nie poczytała kiedyś Koranu. Mogłaby się trochę zdziwić. No przepraszam bardzo – albo chcemy być wyzwolone, albo wyznajemy barbarzyńskich bogów. Nie da się zjeść ciastka i mieć ciastka.

Szkoda, że ten prosty fakt ciągle umyka zachodnioeuropejskim pożytecznym idiotom, którym wydaje się, że problemem nachodźców z Trzeciego Świata są bieda, brak edukacji i ekstremiści. Tymczasem ich problemem jest przekazywana z pokolenia na pokolenie mentalność rodem z epoki kamienia łupanego oraz barbarzyńskie obyczaje, dla których paliwem jest równie barbarzyńska religia. Ekstremizm to tylko bękart tego zakazanego związku.

Może niesprawiedliwie odczytuję intencje reżysera tego filmu, ale jeśli tak, to moim zdaniem nie udało mu się przekonująco przedstawić tego, co w tej historii jest naprawdę przerażające. Oczywiście – jednostkowa tragedia jakiejś nastolatki jest tragedią, ale co naprawdę powinno mrozić krew w żyłach widzów, to pokazana mimochodem implementacja Trzeciego Świata w Europie. Sceny, w których żyjący sobie w cywilizowanym kraju jak pączek w maśle Pakistańczyk wykrzykuje do bezradnego Europejczyka teksty w stylu "Mam w dupie wasze kobiety. Pakistańczyk żeni się z Pakistanką". A przecież odpowiedź sama się nasuwa: "Mam w dupie wasze barbarzyńskie obyczaje. Jak się cywilizacja nie podoba, to wyallahuj z powrotem do Pakistanu. Tylko ciekawe kto będzie leczył twoją chorobę serca. Ale może twój bóg ci pomoże".

Podobnie nakręcony film o holokauście przedstawiałby rozterki sympatycznego i przystojnego gestapowca wahającego się, czy powinien zabijać wszystkich Żydów, czy też dzieci powinno się oszczędzać i oddawać do adopcji Aryjczykom. W tle niby byłaby Zagłada, ale coś by jednak lekko zgrzytało, czyż nie?

W filmie występuje postać europejskiej przyjaciółki, Aurore (Alice de Lencquesaing), oraz jej ojca André (Olivier Gourmet) – i ci bohaterowie mogliby służyć jako kontrapunkt dla chorego światopoglądu nie tylko pakistańskich rodziców, ale i samej Zahiry. Jest to jednak zupełnie nie wygrane i jedyne co otrzymujemy to pojedynczy opad szczęki Aurore na wieść o tym, że embrionowi wyrosła dusza oraz milcząca rezygnacja André słuchającego plemiennego bełkotu tatusia Zahiry (Babak Karimi) wykładającego wyższość obyczajów pakistańskich nad europejskimi.

Podsumowując – jeśli reżyser próbował pokazać, że prawdziwym problemem jest barbarzyńska mentalność muzułmańskich imigrantów, to mu się nie udało. A jeśli nie widzi nic złego w przeszczepianiu barbarzyństwa na europejski grunt i problemem jest dla niego tylko to, że niektórzy rodzice są troszkę za bardzo konserwatywni - to tym gorzej dla pana reżysera. Znamienne w tym wszystkim jest to, że film ten nakręcił rodowity Belg a nie Pakistańczyk. Mam wrażenie, że jednak europejscy muzułmanie często mają bardziej trzeźwe spojrzenie i większy wgląd w sytuację i problemy społeczności imigrantów (oraz z imigrantami) niż lewicowi pożyteczni idioci, którzy z tolerancyjnymi klapkami na oczach zaklinają rzeczywistość ("wystarczy, że przestaną zakopywać nieposłuszne córki w ogródku i wszyscy będziemy żyć długo i szczęśliwie"). A jeśli ktoś chciałby obejrzeć dla odmiany dobry film na ten sam temat (do tego stopnia ten sam, że "Ślub" wydaje się solidnie inspirowany, żeby nie użyć innego słowa), to polecam turecki film "Obca". Tam dramat głównej bohaterki przedstawiony jest w dużo bardziej poruszający sposób i nie sprawia wrażenia niezamierzonej parodii.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Błogosławieni / Les bienheureux (2017) [8/10]

plakat Pocztówka z Algierii

Bardzo dobry dramat. Chociaż jest to pierdyliard pierwszy "francuski" film o Arabach (no dobra, tym razem to koprodukcja, a reżyserka jest Algierką), to tym razem udało się uniknąć gloryfikacji patologii oraz użalania się nad biednymi pokrzywdzonymi beneficjentami 500+. Może dlatego, że fabuła filmu toczy się w Algierii a nie w algierskiej kolonii nad Sekwaną.

Film jest świetnie zagrany, pozwala też podpatrzeć egzotyczne dla nas życie codzienne w Algierii. Ale najbardziej jest w nim wartościowe to, że nie próbuje wybielać arabskiej rzeczywistości, co jest normą we "francuskim" kinie ostatniej dekady. Głównymi bohaterami jest mieszane małżeństwo Araba i Francuzki, co pozwala pokazać kontrast pomiędzy europejską i bliskowschodnią* mentalnością. Na Algierię patrzymy w dużej części oczami rozczarowanej tym krajem Europejki, jednak film nie popada wcale w łatwe tony populistycznego wołania "ale to syf jest, fuj!". Z drugiej strony tam, gdzie krytyka się należy, reżyserka nie waha się krytykować, pokazując popadanie społeczeństwa w odmęty religijnego zabobonu, wszechobecną korupcję, zdemoralizowaną policję, głupkowatą młodzież. Warto obejrzeć, jeśli będziecie mieli okazję.

*) Tak, wiem, że Algieria leży w Afryce.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Körfez / The Gulf (2017) [3/10]

plakat Pozycja obowiązkowa dla gutkofilów

32-letni Selim, przedstawiciel klasy średniej, po utracie pracy i rozwodzie wraca do rodzinnego miasta i wprowadza się z powrotem do rodziców. Nie mając sprecyzowanych planów na przyszłość, szwenda się bez celu po mieście, obserwuje bankrutującą firmę swojego ojca, uprawia seks z zamężną byłą dziewczyną - wszystko to niemalże bezwolnie, bez jakiejkolwiek inicjatywy. Przypadkowo spotyka również mężczyznę o imieniu Cihan, który twierdzi, że w wojsku służyli w jednym oddziale, co dziwi Selima, gdyż kompletnie gościa nie kojarzy. Poprzez nowego znajomego Selim poznaje uboższą stronę rodzinnego miasta, gdyż Cihan wywodzi się z bardzo biednego środowiska. Gdy przeraźliwy smród z tankowca, palącego się w sąsiadującej z miastem zatoce, spowija całe miasto, Selim wydaje się być jedyną osobą, której to nie przeszkadza.

Nie dajcie się oszukać. Ten film zaczyna się jak typowy obyczaj, lekko tylko trącący arthousem, aby z czasem okazać się pretensjonalną "festiwalową" kupą o niczym. W międzyczasie okaże się, że ukradziono wam 2 godziny życia. Wszystko przebija - ach, jakże pełne głębokiej jak dół pod wychodkiem symboliki - zakończenie. Mam nadzieję, że reżysera dunder świśnie, co oszczędzi nam jego dzieł w przyszłości.

Moje wkurzenie wynika w dużej mierze z faktu, że film zapowiada się naprawdę nieźle. Ma miejscami dziwny, lekko surrealistyczny klimacik, który obiecuje zupełnie inny obraz niż w efekcie otrzymujemy i z którego absolutnie nic nie wynika. Wszystkie wątki prowadzą całkowicie donikąd, a najbardziej interesujące sceny okazują się nie mieć żadnego związku z resztą fabuły, będąc wyłącznie pustymi symbolami pretensji tfurców.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Pin Cushion (2017) [8.5/10]

plakat Syreny 2, czyli co gryzie Carrie Grape

W tym oryginalnym filmie współczesna Pippi Langstrumpf (Lily Newmark) boryka się z problemami wieku dorastania. Dawno nie byłem angielską nastolatką, więc trochę ciężko mi stwierdzić, gdzie kończy się fantazja a zaczyna rzeczywistość. Wszystko wydaje się tak przerysowane, że ogląda się to jak film science fiction o mieszkańcach obcej planety, ale z drugiej strony kompozycja i tematyka wskazują na dramat obyczajowy. Ale w końcu baśnie Andersena też potrafiły być nieźle przygnębiające i całkiem poważne. Dlaczego więc nie miałaby powstać współczesna baśń na serio? W sumie - bardzo dziwne dziełko. Dziwna jest nawet gra aktorska - genialne kreacje głównych bohaterek i farsowo przeszarżowane postaci drugoplanowe. Gdyby tak grali wszyscy, pomyślałbym, że po prostu reżyserka nie potrafi prowadzić aktorów. Ale w tej sytuacji? Czemu ma służyć taki absurdalny zabieg (zakładając, że jest on celowy)?

Pomimo specyficznej formy, film robi wrażenie, gdyż tacy biedni ludzie naprawdę istnieją. Nawet jeśli nie spotykają ich aż tak absurdalne perypetie, jak ukazane w tym obrazie, to ich cierpienie jest takie samo, jeśli nie większe. Bardzo mocny jest zwłaszcza wątek zaburzonej matki (niesamowita Joanna Scanlan), a sceny takie jak kupno karmy dla wyimaginowanego kota, są autentycznie poruszające. Jednak gdyby nie owa karykaturalna forma, pasująca bardziej do gównianych komedii z Jimem Carreyem, całość mogłaby robić dużo większe wrażenie. Ode mnie mimo wszystko ocena 8.5/10.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Rogue One: A Star Wars Story (2016) [10/10]

plakat Najlepszy film ze świata "Star Wars"

Potrzebowałem odczekać rok, żeby ocenić, bo mój zachwyt nijak nie chciał się dać przełożyć na słowa. A zresztą - może to mi się tylko przyśniło? Ale nie - to niewiarygodne, ale ten film istnieje. Najlepszy film ze świata "Star Wars". Po prostu. Ciarki, wzruszenie, opadnięta szczęka. Dziękuję, panie Edwards. Dziękuję, że na dwie godziny odmłodził mnie pan o 30 lat. Myślałem, że takich emocji nigdy już w kinie nie poczuję. Jak cudownie jest się tak pomylić.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]

Kreatura (2017) [4/10]

plakat Kolejny przeciętny pseudodokument

Jak dla mnie zbyt eksperymentalny, ale jednak przedstawia zdecydowanie wyższy poziom niż typowa arthousowa grafomania. Jeśli ktoś się nie boi zaryzykować godziny, może spróbować.

[ Filmweb ] [ FDB ] [ IMDB ]