"
Księga życia 2: Coco" jest, jak większość kontynuacji, gorsza od oryginału. Tak, tytuł tej recenzji jak i powyższe słowa mają być lekko złośliwe. O co mi chodzi? Otóż "
Księga życia" to znakomita animacja z 2014 roku, poruszająca w zrozumiały i atrakcyjny dla dzieci sposób trudny temat umierania, pamięci o zmarłych i życia pozagrobowego. Opowieść umiejscowiona jest w realiach meksykańskiego folkloru związanego ze Świętem Zmarłych ("
Día de los Muertos") a mieszkający w Krainie Pamiętanych umarli przedstawieni są jako kościotrupy. Brzmi znajomo? No właśnie.
Podobno zarówno "
Book of Life" jak i "
Coco" - pomimo znaczącej odległości pomiędzy premierami - powstawały w tym samym czasie i rzekomo ich podobieństwo to czysty zbieg okoliczności - w sieci można wyszukać sobie argumenty mające przemawiać za tym, że to przypadek. Na pewno "
Coco" nie jest zwyczajnym bezczelnym plagiatem, bo same historie umiejscowione w owym mitycznym świecie Umarłych są odmienne. Jednak podobieństwo koncepcyjne i scenograficzne jest tak uderzające, że naprawdę ciężko uwierzyć, że nie było tu bezpośredniej inspiracji. W końcu ile znacie animacji dla dzieci opartych na przedchrześcijańskich meksykańskich wierzeniach w życie pozagrobowe?
Pomimo tego, pragnę podkreślić, że "
Coco" nie dostał ode mnie żadnych punktów karnych za to dziwne podobieństwo, a w dalszej części recenzji postaram się ten film oceniać jakby "
Księga życia" nie istniała. Wspominam o tym wszystkim wyłącznie po to, żeby oddać należny pokłon pierwszemu na liście mety. "
Book of Life" jest filmem rewelacyjnym a przy tym bardzo niedocenionym, który nie osiągnął należnego mu sukcesu komercyjnego (chociaż był nominowany do Oscara). Jest on moim zdaniem dużo lepszy od "
Coco" i wart obejrzenia niezależnie od tego, czy film studia
Pixar przypadnie wam do gustu czy nie. Pamiętajmy o "
Book of Life", bo, jak uczą oba te obrazy, Zapomnianych czeka bardzo niewesoły los.
Oczywiście oglądając filmy z tego studia nie da się uniknąć porównań, ale wynikających raczej z wygórowanych oczekiwań, które każdy widz ma wobec
kolejnych obrazów wychodzących z tej wytwórni. Mając w pamięci takie arcydzieła jak "
Ratatuj" lub "
W głowie się nie mieści" widz oczekuje niestety takiej samej jakości. Niestety, bo w tym przypadku moim zdaniem nie udało się dorównać najwyższym osiągnięciom Pixara. Ten film jest "tylko" bardzo bardzo ale to bardzo dobry. Nie jest arcydziełem jak rzeczone "
Inside Out".
Animacja w "
Coco" jest oczywiście perfekcyjna, fabuła gdzie trzeba zabawna, gdzie trzeba emocjonująca, ale czegoś zabrakło - tej iskry, która spowodowała erupcję geniuszu, który wystrzelił "
W głowie się nie mieści" na absolutne wyżyny sztuki filmowej. Scenariusz jest tym razem trochę słabszy niż w najlepszych filmach animowanych ostatnich lat. Moim zdaniem największa siła tych najlepszych obrazów tkwi w nieprzewidywalności. Tzw. bajki dla dzieci od zawsze cierpiały na schematyzm, który osobie dorosłej poważnie psuł frajdę z oglądania prezentowanej historii. Od czasów "
Shreka" to zaczęło się zmieniać. Pokażcie mi jedną osobę na świecie, która przewidziała zakończenie "
Ratatuj" albo rzeczonego "
Shreka" lub domyśliła się jak dokładnie potoczy się fabuła "
Frozen" czy "
How To Train Your Dragon". Tymczasem w "
Coco" główna przewrotka fabularna jest niestety wyczuwalna na kilometr, co nie jest oczywiście jakimś strasznym grzechem w filmie - jakby nie było - również dla dzieci, ale mnie osobiście, z wyżej wymienionych powodów, rozczarowało. Rozczarowujące są też piosenki, które nawet nie zbliżają się do mistrzowskiego poziomu "
Frozen", pomimo tego, że autorami jednej z nich są kompozytorzy genialnych utworów z "
Krainy Lodu" właśnie -
Kristen Anderson-Lopez i
Robert Lopez.
Moim zdaniem, twórcom nie do końca udało się też zbalansować poszczególnych elementów filmu. Wiadomo, że w obrazie skierowanym do dzieci muszą być elementy komediowego oddechu, sceny akcji, trzeba tu troszkę postraszyć, tam troszkę zasmucić. No i właśnie - wybierając do opowiedzenia taką a nie inną historię, twórcy z góry postawili się trochę na przegranej pozycji. Nie chcę tu streszczać fabuły, bo staram się tego unikać w moich recenzjach, więc napiszę może tak: konflikt jaki oglądamy w tym filmie jest poważny i grożący bardzo daleko idącymi konsekwencjami dla głównego bohatera, Miguela. Jednak nie jest to konflikt z cyklu "goni nas czarny charakter i chce nas zabić". Jest to, można powiedzieć, konflikt rodzinny, a kochająca babcia to nie jest mimo wszystko bohaterka, którą można obarczyć funkcją straszenia widza. W końcu to dalej kochająca babcia, nawet jeśli chwilowo się z nią pokłóciliśmy i przed nią uciekamy. Pojawia się więc potwór, który zaczyna ścigać naszego bohatera a sceny z nim, okraszone odpowiednią muzyką, mają właśnie straszyć. Ale chwila, chwila... Ten potwór nie jest tak naprawdę potworem - on chce Miguela schwytać, żeby rodzina mogła mu pomóc. Gdy człowiek sobie to uświadomi, te w założeniu trzymające w napięciu sceny zaczynają zgrzytać na łączach.
Wielka scena akcji, do której dochodzi pod koniec filmu, również zawodzi. Wydaje się napisana na kolanie, no bo - właśnie - musi być, to jest. Również nie wszystkie przemiany wewnętrzne bohaterów są przekonująco pokazane. A przynajmniej nie jest to poziom tych najlepszych produkcji, o których wspominam wyżej. Zaskakująco mało jest również w tym filmie humoru. To znaczy humor jest, ale głównie ten skierowany do dorosłych i nastolatków. Bardzo mało jest w filmie humoru slapstickowego, który zapewniłby rozrywkę młodszym dzieciom. Znajoma siedmioletnia krytyczka filmowa stwierdziła bez ogródek, że film jej się nie podobał, bo był nudny (jej ocena to 5/10). A jest to osoba, która świetnie się bawiła na - też przecież poruszającym bardzo poważne tematy - "
W głowie się nie mieści". Tutaj było zbyt poważnie - a więc dla niej nudno.
Co za to w żadnym stopniu nie zawodzi i gdzie Pixar po raz kolejny pokazuje, że absolutnie nie ma sobie równych w dzisiejszych czasach, to umiejętność wzruszania widza (dla znajomej krytyczki aż za bardzo). Nie wiem jak oni to robią; tym razem łez nie wywołuje nawet śmierć żadnego z bohaterów, tylko zwyczajna scena śpiewania komuś piosenki. Nagle poczułem się, jakby Smutek z "Inside Out" pstryknęła mi w głowie przełącznikiem i zacząłem ryczeć jak bóbr. Dawno już nie czułem takich emocji podczas oglądania filmu. Ktoś, kogo "
Coco" nie wzruszy, musi mieć poważny problem z emocjami lub odczuwaniem empatii. Przesłanie filmu, co jest już standardem dla Pixara, jest też zwyczajowo bardzo mądre i nienachalnie podane.
Strasznie się rozpisałem, ale muszę wspomnieć jeszcze o polskim dubbingu. Nie wiem jak to zostało rozwiązane w angielskiej wersji językowej, ale bardzo spodobała mi się decyzja, aby w polski tekst wpleść pojedyncze hiszpańskie słowa lub nawet całe zwroty, mające podkreślać, że rzecz cała dzieje się w Meksyku. Wyszło to zaskakująco zgrabnie i stylowo. Brawo.
Podsumowując, dla mnie "
Coco" nie dorównuje najlepszym animacjom ostatnich lat, ale to wciąż bardzo bardzo bardzo dobry, mądry i niezwykle wzruszający film, który gorąco polecam dorosłym oraz starszym dzieciom. Nie wydaje mi się jedynie odpowiedni dla dzieci młodszych niż powiedzmy 8 lat; przy czym wcale nie z powodu wulgarności czy przerażających scen, ale zaskakująco poważnej (nawet jak na Pixara) i zbyt naładowanej emocjami fabuły pozbawionej odpowiedniej ilości komediowych przerywników dostosowanych do percepcji i wrażliwości młodszych dzieci.
(Pssssstttt... Pamiętajcie o "
Księdze życia".)